Mikołaj Winiarski – człowiek o pięknym uśmiechu i pięknej duszy. Jego życie w równej mierze wypełnia odpowiedzialna praca w dużej korporacji, kontakt z naturą i praktyka medytacyjna. Oprócz tego ćwiczy jogę, uczy się śpiewać, podróżuje. Jako senior manager dużej korporacji, zarządza kilkuset osobami i prowadzi dziesiątki projektów. A jednak uważa, że multitasking to bzdura. W My Meditation Space będzie prowadził medytację Kundalini. Z tej okazji opowiedział nam, dlaczego nie lubił Savasany, co poczuł podczas swojej pierwszej medytacji Kundalini i o nowym wymiarze korporacji, o ludzkiej i zrelaksowanej twarzy.
Kasia Kubiak: Jesteś dzisiaj po medytacji czy po jodze?
Mikołaj Winiarski: Dzisiaj akurat wyjątkowo nie ćwiczyłem i nie medytowałem (śmiech). Ale kilka dni temu wróciłem z 10-dniowych warsztatów jogi na Mazurach. Czy wiesz, że joga składa się z aż ośmiu elementów? Gdybym chciał ją praktykować, tak jak należy, z uwzględnieniem asan, ćwiczeń oddechowych i medytacji, zajęłoby mi to 3 godziny każdego dnia (śmiech).
Pobudka o 4. rano nie wchodzi w grę?
Uwielbiam wstawać wcześnie rano, ale nie umiem chodzić spać przed 23. A odpowiednia ilość snu jest przy moim trybie życia bardzo ważna.
Jesteś senior managerem, który odpowiada za kilkaset osób, obsługujących księgowość i finanse wielkich korporacji z całego świata. A jednocześnie będziesz prowadził zajęcia z medytacji, praktykujesz jogę, zdrowo się odżywiasz i często podkreślasz, jak ważny jest dla Ciebie kontakt z naturą. To brzmi tak, jakbyś prowadził dwa różne życia.
Skończyłem finanse i rachunkowość na SGH, a potem zacząłem pracować jako młodszy księgowy w dużej, światowej korporacji Accenture. Przechodząc przez różne szczeble kariery, znalazłem się tu gdzie jestem dzisiaj. I jestem głęboko przekonany, że gdybym nie odkrył zbawiennego wpływu jogi, medytacji, czy zwykłego kontaktu z naturą, byłbym dzisiaj kłębkiem nerwów. Pewnie gdybym żył sobie w lesie i malował obrazy, to nie musiałbym codziennie medytować. Moje życie samo w sobie byłoby medytacją. Ale żyję w dużym mieście, na co dzień przebywam w stresogennym środowisku i muszę znaleźć w tym wszystkim równowagę. Celowo nie mówię o tym, że moja praca jest stresująca, bo to ode mnie zależy, jak poradzę sobie z presją.
Kilka lat temu zdałem sobie też sprawę, z tego, jak ważne jest zdrowe odżywianie. Ma ono wpływ w zasadzie na wszystko: sen, nastrój, wygląd, skórę. Nie mówię, że nie mam na koncie jakiś grzechów (śmiech), ale od kiedy jem zdrowo, lepiej się czuję.
Najpierw była joga czy medytacja?
Joga. Na pierwsze zajęcia poszedłem jeszcze w liceum. Od tego czasu joga pojawiała się i znikała, czasem nawet na kilka lat. Teraz ćwiczę regularnie od dwóch lat, chociaż zawsze byłem aktywny fizycznie. Nie musiałem nigdy wychodzić z żadnego dołka kondycyjnego. Największe trudności miałem zawsze podczas Savasany. Leżałem i czekałem, kiedy to się skończy. Teraz mogę już tak leżeć pół dnia (śmiech), ale wtedy to był koszmar. Pomagała mi wtedy praca z oddechem, choć nie ukrywam, że medytacja wydawała mi się strasznie nudna. No i w końcu trafiłem na medytacje OSHO.
Jak to się zaczęło?
Moja firma wysłała mnie na warsztaty HR-owe do Trójmiasta, gdzie jedną z uczestniczek była Monika Godzińska. W tamtym momencie Monika wróciła właśnie z ośrodka OSHO w Indiach i tak mnie tym zafascynowała, że skorzystałem z pierwszej okazji, żeby wybrać się na warsztaty w Warszawie. Był to warsztat prowadzony przez Vatayanę, na którym poznałem Ulę. Pamiętam swoją pierwszą medytację Kundalini. Po raz pierwszy poczułem wtedy coś, co mnie w pierwszej chwili przestraszyło: w mojej głowie nie było zupełnie nic. To było przełomowe uczucie, mimo moich wcześniejszych prób z medytacją Zen. Pamiętam, jak wtedy nie mogłem się doczekać, kiedy podzielę się tym doświadczeniem z innymi.
Wrócę jeszcze na chwilę do Twojej pracy. Czy czujesz, że Twój styl życia wpisuje się w środowisko korporacyjne?
Jako manager uważam, że nie liczy się tylko produktywność. Każdy pracownik jest przede wszystkim człowiekiem: sumą emocji, uczuć, myśli, zachowań i ciała. Chyba mam to szczęście, że trafiłem do miejsca, w którym promuje się takie podejście do zarządzania. Jeden z programów, za który początkowo odpowiadałem, nazywa się Truly Human i zawiera w sobie cztery elementy: body, heart, mind i soul. Oprócz dbałości o ciało, dietę czy odpowiednie nawodnienie, program zachęca do troski o swoje zdrowie psychiczne. Jednym z jego elementów jest uświadomienie wszystkim, że multitasking to bzdura.
To brzmi jak korporacyjna utopia (śmiech)!
Może tak to wyglądać, jeśli takie działania nie mają wsparcia zarządu i kadry zarządzającej. Wiem, że są organizacje, dla których liczą się tylko KPI i wzrost, a wszelkie programy są tworzone tylko na potrzeby wizerunkowe. Ale są też takie, które robią naprawdę sporo w zakresie zdrowia psychicznego i fizycznego swoich pracowników, wspierają kulturę różnorodności czy działają na rzecz społeczności LGBT+. I wielu pracowników to docenia, choć na pewno część z nich mówi: bez przesady, praca to tylko praca – mogę sobie poćwiczyć jogę albo pomedytować poza nią. Ja akurat chętnie korzystam z zajęć, które finansuje moja firma, mimo że na co dzień ćwiczę po swojemu. Dzięki takim inicjatywom mam poczucie, że nie jestem w pracy tylko po to, żeby robić wyniki.
Ale cieszę się też, że moja firma daje mi przyzwolenie dbania o siebie i o moje zdrowie psychiczne. Kiedyś mi się wydawało, że stres to część mojej codzienności. I wiem, że uważa tak wiele osób. Ja natomiast myślę, że ludzie odnoszą sukcesy biznesowe, bez względu na ich skalę, dzięki dbałości o swoje zdrowie psychiczne. Nawet, jeśli tego tak nie nazywają. W mojej pracy bardzo dużo się dzieje, a mimo to nie spędzam weekendów na zamartwianiu się tym, że jakiś klient chce więcej, szybciej i lepiej. Po prostu robię swoje.
Ale przecież współczesny człowieka uwielbia się zamartwiać.
Tak, moment „nie myślenia” jest niekomfortowy. W pierwszej chwili wydaje nam się nienaturalny. Kiedy idziemy ulicą i nie mamy nic w głowie, to zmuszamy się, żeby o czymś pomyśleć. A zawsze mamy o czym: nie zapłaciłem jeszcze rachunku, nie odpowiedziałem na maila itd. Ja nie chcę być niewolnikiem mojego umysłu. I to jest właśnie ważne dla mnie w medytacji. To, że mogę się zintegrować z całym sobą.
Czy dla Ciebie ma to też wymiar duchowy?
Swoją duchowość zrozumiałem stosunkowo niedawno. Do tej pory postrzegałem ją tylko w kategoriach religii, bo wychowałem się w domu, w którym co niedzielę chodziło się do kościoła. Duchowość oznaczała więc religijność. Jako człowiek dorosły zacząłem zadawać sobie pytania i kwestionować pewne jej elementy. Jednak im więcej praktykuję, im więcej czuję i rozumiem, odkryłem jej nowy wymiar. Bliżej mi teraz do zintegrowanego podejścia do świata i przekonania, że wszystko jest ze sobą połączone. Nasz duch, nasze ciała, natura, Kosmos. Duchowość to dla mnie to poczucie zjednoczenia z naturą, kiedy chodzę boso po trawie. Albo siedzę w lesie w ciszy. I nic się nie dzieje, bo nie musi.
Czego można się spodziewać po Twoich zajęciach?
To, co mnie najlepiej opisuje, to empatia, umiejętność nawiązywania relacji i pozytywne podejście do… wszystkiego (śmiech). Chciałbym pokazać, że można zmienić swoje reakcje na przeciwności losu. Medytacja nie rozwiąże Twoich problemów, nie sprawi, że trójka Twoich dzieci przestanie krzyczeć, nie zdejmie z Ciebie nadmiaru obowiązków. Medytacja powoduje jednak, że przestajemy wierzyć, że nasze reakcje są częścią nas. Że potrafimy sobie radzić w stresogennym otoczeniu. Daje nam narzędzia do nabrania dystansu. A jeśli uda mi się sprawić, że ktoś wyjdzie z moich zajęć naładowany pozytywną energią, albo przeżyje to, co ja przeżyłem podczas mojej pierwszej medytacji Kundalini, to będzie to dla mnie największą nagrodą.